Ostatnio nachodzi mnie sporo refleksji na temat reformy szkolnictwa. A wszystko dlatego, iż w roku szkolnym 2012/13 mój syn, mający wtedy 5 lat i 10 miesięcy pójdzie do szkoły, do pierwszej klasy. Na papierze zmiany wprowadza się łatwo. I nawet czasem dobrze wyglądają, ale co na to rzeczywistość …?
Sama przechodziłam kiedyś zmiany związane z reformą szkolnictwa, byłam przez około 3 lata w tzw. 10-latce. Potem pamiętam trochę bałaganu w szkole w związku z powrotem do starego systemu. Na szczęście nie przeszkodziło mi to w bezproblemowym zakończeniu 8 klasy, a potem liceum. Teraz po latach dobrze oceniam ten system. Mając 14 lat byłam gotowa na zmiany, na przejście z podstawówki do szkoły średniej, byłam ciekawa i chętna do wkroczenia w to „nowe, dorosłe, licealne życie”.
Więc skąd się biorą moje dzisiejsze dylematy? Znajoma, emerytowana nauczycielka z krwi i kości, po powstaniu gimnazjów była przerażona samą ideą podziału nauki podstawowej na dwa etapy. I niestety jej negatywna ocena tego systemu nie została zweryfikowana do dziś. Rzucenie młodego, nieukształtowanego jeszcze człowieka (bo dopiero po 6 klasie) na grunt współczesnego gimnazjum wielu nie wychodzi na dobre – tracą swój stabilny świat, kumple idą często do innych szkół, nie ma już znajomych nauczycieli, ani wychowawcy. Często właśnie po 6 klasie zaczynają się problemy wychowawcze. Na to wszystko nakłada się jeszcze wiek ucznia i wejście w tzw. „ciężki wiek”. Ale cóż, to jeszcze przed moimi dziećmi. Jednak gimnazjalne widmo majaczy mi gdzieś w oddali.
Pojawił się za to nowy problem – mój syn jako pierwszy rocznik ma wkroczyć w szkolne mury jako 6-latek. I nie chodzi o to, że jestem przeciwnikiem wczesnej edukacji. Wręcz przeciwnie. Czasem z zazdrością patrzyłam na kraje ościenne, gdzie dumne maluchy wędrują do szkół zaczynając naukę obowiązkową znacznie wcześniej niż nasze „bobasy” biegające w tym samym czasie beztrosko po placach zabaw w przedszkolach, wrzeszczące w niebogłosy i „marnujące” kolejny rok na powolną naukę literek i cyferek. W Europie Zachodniej dzieciaki wędrują do szkół już w wieku 5, 6 lat. I nikt z tego powodu nie podnosi larum. Weźmy również jako przykład odległy Meksyk. W Meksyku głównym powodem wprowadzenia wczesnego obowiązku szkolnego jest konieczność odciągania dzieci od zbyt wczesnego ich wdrażania do pracy i pomocy rodzicom, tak, by chociaż mogły skończyć kształcenie podstawowe. Oczywiście, nie jest to sytuacja zbieżna z naszą, jednak pokazuje, że można, a nawet czasem trzeba posyłać dzieci do szkoły wcześniej.
Dlaczego więc ja mam wątpliwości, choć sama idea mi się podoba? Po prostu widzę, co dzieje się w szkołach podstawowych żeby „przygotować się” do nadchodzących zmian. Widzę, jak dyrektorzy dwoją się i troją, żeby z metra kwadratowego posiadanej powierzchni, zrobić dwa (w końcu kto powiedział, że nie można piętrowo!) na nowe klasy. Jak kombinują, żeby zapewnić bezpieczeństwo maluchom, których mogą zupełnie niechcący zadeptać gimnazjaliści, bądź co bądź, bazujący w tym samym budynku. Ba, samo wyposażenie szkoły też stanowi nie lada wyzwanie. Nierzadko próbuje się podwyższyć poziom podłogi do biurek lub odwrotnie – obciąć nogi biurkom, tak by „krasnalki” sięgnęły więcej niż brodą do blatu. W końcu mamy być elastyczni ;) Dyrektorzy dokształcają się z zakresu budownictwa i aranżacji wnętrz, aby ze zwykłej piwnicy zrobić przytulną salkę klasową, zamiast wylęgarni grzybów i wilgoci. Oczywiście wersja dla bogatych gmin lub tych z dotacjami zakłada rozbudowę szkoły. W porządku, tylko to trwa – w ilu przypadkach zdążą na 2012?
Jeśli chodzi o moje dziecko, teoretycznie nie mam wyboru. Ale patrzę na niego, widzę, co dzieje się w szkołach i choć nie wynika to ze złej woli dyrektorów tych szkół (bo i Salomon z pustego nie naleje) – mam dużo obaw. Czy tak to powinno być? I czy to naprawdę wyjdzie na dobre dla mojego syna?
Dodatkowo, w klasie mojego dziecka mogą być również siedmiolatki, a mój syn urodził się w ostatnim kwartale roku. Na dzień dzisiejszy to taki typowy maluszek, co to jeszcze o mleku matki nie zapomniał. Jest normalnym, poprawnie rozwijającym się dzieckiem. Jak wypadnie na tle 7-latków? A już nie daj Boże tych ze stycznia. Jakby nie było różnica jest wtedy prawie 2-letnia. W tym wieku to przecież przestrzeń co najmniej galaktyczna. Pewnie wypadnie słabiej. A nie każdy nauczyciel ma czas i właściwe podejście, żeby na wszystko patrzeć przez pryzmat wieku. Szczególnie, jeśli klasa jest liczna, nauczyciel jeden, a problemów tysiąc. Dziś to rodzice wraz z pedagogami decydują, czy ich sześcioletnie dziecko jest już gotowe na dołączenie do grupy siedmiolatków (częstym rozwiązaniem są klasy mieszane), czy nie.
A co z podejściem i metodologią nauczania? Tu też widzę potencjalny problem. Bo przecież samo przeniesienie dziecka z przedszkola do szkoły nie sprawi, że potrzeby i umiejętności grupy wiekowej nagle się zmienią. Zdolność percepcji, czas na rozwój, chociażby przygotowanie ręki do pisania i jej biologiczna dojrzałość do tego zadania, nie podlegną nagłemu „upgrade’owi” jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Obecnie w wielu przedszkolach państwowych jeszcze nie zauważono potrzeby wcześniejszego przygotowania dzieci do zmian: czterolatki robią to co zawsze, pięciolatki też. I obawiam się, że pięciolatek po przedszkolu, w którym jest tylko zabawa i niewiele nauki (i dobrze), nie przeskoczy nagle na poziom dziecka „szkolnego”.
Z obecnej perspektywy, ja - matka nie chcę posyłać dziecka 6-letniego do szkoły. Okres wdrażania reformy potrwa jeszcze kilka lat, które będą poświęcone na weryfikację programów nauczania. Bo może jednak sześciolatek to nie siedmiolatek. I choć oferowane są już programy dla tej grupy wiekowej, jednakże niewiele się one różnią od podstawy dla 7-latków. Dodatkowym problemem jest forma nauki „ławkowej” w szkole, rozbudowa szkół, przeszeregowania, dokształcanie nauczycieli oraz zmiany, zmiany, zmiany . . . No i powraca widmo gimnazjum: tym razem dla dwunastolatka, czyli znów obniżenie progu wejścia w „dojrzałość” jeszcze o jeden rok.
Zatem apeluję do rozsądku wszystkich zainteresowanych – może powinniśmy jeszcze raz zastanowić się nad obligatoryjnością pójścia do szkoły 6-latków? Kto, jak nie my, rodzice, najlepiej wiemy, czy nasze dziecko jest gotowe do pójścia do szkoły, czy nie? Mój starszy syn „dorósł” do szkoły takiej, jaka ona obecnie jest (a niewiele się zmieni) w wakacje, przed pierwszą klasą, mając 6 lat i 10 miesięcy. Ot tak po prostu, przyszedł ten moment, stał się bardziej odpowiedzialny, obowiązkowy, rozumny. Ale na to potrzebował czasu. Żadna reforma tego nie przyspieszy.
Jeśli macie podobne dylematy jak ja, więcej na ten temat znajdziecie na http://www.ratujmaluchy.pl/ (również informacja o akcji obywatelskiej).
A co o "ławkowaniu sześciolatków" sądzi psycholog Justyna Gumorek-Lewandowska?
Zdjęcie: Fotolia by © Miredi All rights reserved
Niegdyś podróżnik po świecie, dziś podróżnik po mapach krainy wychowania. W tej krainie uczę się wychowywać i cały czas odkrywam, że też jestem wychowywana. Zamiłowanie do wiedzy nauczyło mnie nieustannego czerpania garściami z mądrości i doświadczenia innych ludzi. Mama trójki.