Nikt nie chciał doradzić nam, gdzie wybrać się na wakacje z maluchem. Doświadczeni znajomi twierdzili, ze powinno być blisko (bo kto o zdrowych zmysłach spędza w podróży więcej niż kilka godzin), cywilizowanie (bo skąd weźmiemy pampersy), niezbyt wietrznie (bo zapalenie ucha), niezbyt upalnie (bo potówki) i najlepiej żeby teściowa mogła się tam szybko znaleźć (bo kto zajmie się lepiej dzieckiem, gdy dorośli zapragną potańczyć nocą). Wpuszczając rady jednym uchem, analizując z lekka i wypuszczając drugim postanowiliśmy odwiedzić Teneryfę, największa z Wysp Kanaryjskich.
W skład wycieczki wchodzili: Mama Dzidziusia (MD), Tata Dzidziusia (TD) oraz ośmiomiesięczny Dzidziuś - dziewczynka we własnej osobie (D). Dla D to pierwsza życiowa wielka wyprawa, tym bardziej czuliśmy się zmotywowani do zapewnienia sobie i D wszelkich udogodnień. Termin wyprawy - mroźny luty.
Podróż do celu wyglądała mało zachęcająco. Czekała nas godzinna podróż pociągiem o 3 rano, a potem pięciogodzinny przelot do lotniska Tenerife South. Na wyspie jest jeszcze jedno lotnisko, na północy, ale dla turystów zgłodniałych plaży, a nie powulkanicznych skał, zdecydowanie bardziej dogodna jest podróż na południe, gdzie zbocza są mniej strome, plaże szersze i klimat bardziej letni. Ku zaskoczeniu dorosłych wycieczkowiczów, D okazała się cudem mamusi w środkach transportu. W pociągu oglądała swoje stopki, w samolocie przeczytała instrukcje bezpieczeństwa i zasnęła popijając mleko z cycusia. Doceniliśmy wtedy naturalne karmienie. Nikt nie zaserwowałby nam mleka kilka minut po starcie, wiec gdyby nie pierś, D darłaby się zapewne pierwsze pół godziny lotu.
W momencie otwarcia drzwi samolotu poczuliśmy raj na ziemi. A w zasadzie rajską, ponad dwudziestostopniową temperaturę i lekkie, niezbyt wilgotne powietrze. Tego nam brakowało. Kozaki i puchowe kurtki zostawiliśmy w schowkach na lotnisku i czym prędzej pobiegliśmy do autobusu, który dowiózł nas pod sam hotel. Sieć autobusów na Teneryfie jest bardzo rozbudowana, nie jeżdżą zbyt często, ale są na czas, dojeżdżają w każde interesujące miejsce, kierowcy nie robią problemów podróżującym z wózkami i lubią porozumiewać się językiem machanym (oni nie znali angielskiego, a tym bardziej polskiego, a my po hiszpańsku znamy tylko Hola i Gracias).
Po kolejnej godzinie naszym oczom ukazał się wakacyjny resort z prawdziwego zdarzenia (Playa de la Americas) wraz ze wszystkimi możliwymi atrakcjami: kawiarenkami, lodziarniami, klubami nocnymi, angielskimi pubami, niemieckimi wypożyczalniami szybkobieżnych wózków inwalidzkich, sklepami z hiszpańskimi butami prosto z Chin i co najważniejsze dla nas w tamtym momencie - licznymi i dobrze przygotowanymi placami zabaw przy głównej promenadzie. Zaczęliśmy wypoczywać!
Playa de la Americas to chyba największa, najbardziej popularna oaza turystów na Teneryfie. Jak większość plaż na wyspie, jest pokryta czarnym wulkanicznym piaskiem, który brudzi ręczniki i małe dzidziusie. Jak stwierdziła D, czarny piach nie smakuje tak dobrze jak złoty, wiec przenieśliśmy się szybko nieco dalej, do Los Christianos, gdzie piasek był dużo bardziej przyjazny. Na szczęście nasz hotel znajdował się miedzy tymi dwiema plażami i nie musieliśmy codziennie pokonywać połowy wyspy, by zadowolić wymagania plażowe D. Plaże były na tyle miękkie, że nie musieliśmy inwestować w drogie leżaki, ale już pierwszego dnia nabyliśmy parasol i ponton dla D. Słońce prażyło każdego dnia do popołudnia. Potem nadciągały chmury, raz nawet spadły ze trzy krople deszczu. Wieczorami tez dość mocno wiało. Chodziliśmy wtedy oglądać wyczyny surferów ku rozpaczy TD i zachwytowi MD. D zazwyczaj o tej porze chrapała w wózku i dotleniała miastowe zapylone płucka.
W hotelu średniej klasy, wyglądającym jak grecka świątynia i ulokowanym przy samym oceanie, z kilkoma mniejszymi i większymi basenami, byli przygotowani na przyjazd D. W pokoju znaleźliśmy łóżeczko turystyczne, podgrzewacz do butelek, krzesełko do karmienia i antypoślizgową matę do kąpania. Nie spodziewaliśmy się tak miłego przyjęcia małego gościa. Hiszpanie dzieci lubią i to widać. Nikt nie przewracał oczami, gdy lekko znudzona D marudziła w restauracji, taksówkarze nie patrzyli z powątpiewaniem, czy ich tapicerka przetrzyma przejazd D z chrupkiem w rączce. Czuliśmy się z dzieckiem jak najmilej widziani goście i przez to pokochaliśmy Teneryfę jeszcze bardziej. W każdym średnim sklepiku znajdywaliśmy półkę z pysznymi słoiczkami Hero i pieluchami Moltex nie odparzającymi pupy. W niektórych restauracjach pytano nas, czy zmiksować coś zdrowego dla naszej bezzębnej D, ale na szczęście słoiczki i kanaryjskie kurduplowate banany całkowicie jej wystarczały.
Nasze wakacje toczyły się wokół głównej promenady, długiej na wiele kilometrów. Mieliśmy wrażenie, że ciągnie się przez całą południową część wyspy. Uwielbialiśmy się nią przechadzać po prostu obserwując współwakacjuszy przybyłych po lutowe słońce z wielu zakątków Europy. Co parę kroków warto podnieść głowę, w palmach mieszkają bowiem papugi. Są świetnym lekarstwem na uciszenie marudnego dzidziusia. Dzidziusie lubią kolorowe skrzeczące papugi, nawet te nie pluszowe.
Dzidziusie lubią zresztą wszystkie zwierzątka. Zachęceni licznymi ulotkami lokalnych przewodników wybraliśmy się do Loro Parku. Na własną rękę, gdyż stwierdziliśmy, ze z przewodnikiem D może się nie dogadać, a do tego wydawało nam się, ze nie zdążymy obejść parku w 3 godziny zalecane przez organizatora. Pojechaliśmy wiec rano autobusem na druga stronę wyspy (za grosze, z upustową kartą Bono kupioną w kiosku, podróż trwała nieco ponad godzinę), odstaliśmy pół godziny w kolejce i w końcu wpuszczono nas do fantastycznej dżungli. D wyrwało się kilkakrotnie długie "Oooooo!", wiec zakładamy, że jej się podobało. Loro Parque oferuje pokazy delfinów, orek, fok, ptaków i podziwianie tysiąca innych zwierząt. Cudowne miejsce. Wrócimy tam, gdy D podrośnie. To jak program Discovery na żywo.
Teneryfa słynie też z wulkanu, księżycowych krajobrazów, skał Los Gigantes, wąwozu Masca, z którego trzeba odpłynąć łódką, bo jak już się wejdzie, to nie można wrócić, i bogatego życia nocnego. My jednak te atrakcje zostawiliśmy na przyszłe wakacje. Nie mieliśmy odwagi wędrować z wózkiem po kamienistym terenie, padaliśmy ze zmęczenia o dwudziestej, wiec i życie nocne nas nie interesowało. Mimo to, bawiliśmy się na naszych pierwszych rodzinnych wakacjach wspaniale. Nasze maleństwo wtedy po raz pierwszy samo stanęło, pływało małym pontonem i w basenie, losowało danie z menu w restauracji, jadło lody, wysmarowało się całe piaskiem, korzystało z kremu do opalania, bujało się na wszystkich huśtawkach na placu, nawet tych dla dużych dziewczynek. To dla nas czas pierwszych momentów. Zawsze wracając na Teneryfę będziemy się prześcigiwać w opowieściach z serii: "A pamiętasz jak....".
Autor: CiasteczkowyPotwor
Zdjęcia: CiasteczkowyPotwor i Pixabay.com
Artykuł "Teneryfa z dzidziusiem" ·został nagrodzony w konkursie "Podróżowanie jest fajne".