"Tutaj, tutaj byłem, pamiętacie? Jak moja nóżka była chora" - powiedział Szymon któregoś razu, gdy przejeżdżaliśmy obok szpitala w naszym mieście. Oczywiście, że pamiętamy. Chyba każdy rodzic doskonale zapamięta wizytę swojego dziecka w szpitalu. Nasz Szymon był w tym miejscu dwa lata temu, w sumie przez dwa tygodnie. I patrząc z perspektywy tych dwóch lat rzeczywiście mogę powiedzieć, że tak naprawdę to nie było wcale takie straszne.
Zaczęło się od tego, że Szymon z początkiem sierpnia dwa lata temu obudził się chory z przeogromnym bólem nóżki. Do tego stopnia, że nie był w stanie się na niej podeprzeć. Nawet w najmniejszym stopniu. Szybka konsultacja z lekarzem i diagnoza - zapalenie stawu biodrowego. Leczenie wymagało zostawienia Szymona na tydzień w szpitalu, w dodatku na wyciągu, z obciążeniem nogi. Wtedy, byliśmy po prostu przerażeni tą perspektywą. A do tego jeszcze po tym pierwszym tygodniu doszedł kolejny.
Było wtedy dla nas jasną sprawą, że Szymon przez ten cały czas w szpitalu nie zostanie sam. Z racji mojego zawodu i rozpoczętych już wakacji w szkołach, podział był oczywisty - w tygodniu to ja zostawałem w szpitalu, a na weekendy zmieniała mnie Mama Sz.
Mieliśmy wtedy to szczęście, że oddział dziecięcy w szpitalu w naszym mieście był całkiem nieźle przygotowany na pobyt dzieci wraz z rodzicami. Choć mam świadomość, że nie nie o wszystkich szpitalach w Polsce można śmiało powiedzieć "przyjazny dziecku". Nasz taki był. Jasne, że musieliśmy sami zadbać o nocleg dla nas - wtedy teściowie zaopatrzyli nas w polowe łóżko. Jednak nie było najmniejszego problemu chociażby z dodatkową łazienką, specjalnie przygotowaną właśnie dla rodziców i ich hospitalizowanych dzieci. A to ważne. Szymon co wieczór był normalnie kąpany, a my również mogliśmy bez przeszkód skorzystać z prysznica i potem położyć na łóżku tuż obok Szymona. Również pielęgniarki naprawdę ułatwiały nam pobyt z Szymonem, mogliśmy liczyć na niemal każdą pomoc, zaczynając od zagotowania dla nas wody o (dosłownie) dowolnej porze dnia i nocy, po zostanie przy Szymonie, gdy ja albo Mama Sz. schodziliśmy do szpitalnego sklepu-stołówki na obiad albo "coś słodkiego" dla Szymona. Dodatkowym plusem była świetlica, w której mali pacjenci mogli się pobawić, porysować, czy obejrzeć bajkę.
Podobnie było z odwiedzinami - w zasadzie szpital był otwarty przez cały dzień, od poranka po późne popołudnie. Dzięki temu właśnie popołudniami zmieniali nas moi rodzice lub teściowie i mogliśmy z Mamą Sz. chociaż na chwilę wyrwać się na przykład na spacer, by odpocząć. Bo to oczywiste, że te całe dwa tygodnie, które Szymon spędził w szpitalu, a my wraz z nim, były bardzo meczące. Głównie psychicznie i chyba nawet bardziej nas, niż Szymona.
Jednak właśnie teraz, gdy w pełni radosne tak naprawdę słowa Szymona, rozpoczynające ten felieton, sprawiły, że przypomniałem sobie tamtą historię, dochodzę do wniosku, że naprawdę nie było źle. Jasne, że jak wszyscy rodzice, martwiliśmy się i baliśmy się, czy wszystko będzie dobrze, zwłaszcza, gdy po pierwszym tygodniu okazało się, że potrzebny jest jeszcze drugi. Ale z drugiej strony - przygotowanie szpitala, jego personel czy wreszcie zachowanie samego Szymona naprawdę bardzo ułatwiły nam przetrwanie tych - powiedzmy sobie szczerze - bardzo długich dwóch tygodni.
I teraz nie wspominam tego czasu źle. Po prostu - Szymon był chory i trzeba było go wyleczyć. Nie warto od razu nastawiać się źle przed czekającym nasze dziecko pobytem w szpitalu. Bo mieć hospitalizowane dziecko to naprawdę nie takie straszne.
Zdjęcie: Fotolia by © Renata Osinska
Prywatnie mąż, a od 2009 r. również ojciec. Urodził się w sierpniu 1982-ego. Żyje i pracuje dzieląc różne pasje. Z wykształcenia i zawodu pedagog i grafik, z zamiłowania pisarz-amator.
Wolne chwile spędza pisząc prozę na nieodłącznej komórce. Gdy nie pisze, czyta polską fantastykę, słucha muzyki albo spędza czas z synkiem na placu zabaw. Prowadzi również bloga: www.tataszymona.blogujacy.pl