Kilka dni temu miałem okazję obejrzeć film przedstawiający z jednej strony w zabawny, ale i w realistyczny sposób temat ciąży i przyszłego rodzicielstwa. Kilka zupełnie różnych par zostało pokazanych w chwili, gdy dowiadują się o tym, że zostaną rodzicami. Film całkiem nieźle pokazywał emocje, nadzieję i strach przyszłych rodziców, a mi przypomniały się moje obawy związane z porodem.
Wielu z facetów – przyszłych ojców chciałoby być przy porodzie. Poród może jednak zacząć się, gdy przyszły ojciec będzie w pracy, gdy będzie jechał do domu, gdy jego telefon będzie poza zasięgiem... Wiele jest takich sytuacji, kiedy to przez różne „zbiegi okoliczności” chcąc być przy porodzie naszego dziecka dowiadujemy się, że jest już za późno i nasze dziecię jest na świecie.
Opieka nad dzieckiem to coś zupełnie innego. To już ogromna odpowiedzialność, wymaganie zupełnie innego poziomu wiedzy i umiejętności. I tego wszystkiego my – ojcowie – musimy się nauczyć. Wielu z nas korzysta ze szkół rodzenia, gdzie uczymy się jakiś tam podstaw, teorii, czasem trochę praktyki. Ale tak naprawdę czy przed porodem jesteśmy w pełni – albo chociaż w połowie – przekonani, że na pewno sobie poradzimy? Z pewnością taki strach przed porodem obejmuje również ten aspekt rodzicielstwa. Będziemy mieli dziecko. Będziemy musieli się nim zająć. Dla mnie ta niewiedza, którą miałem zdobyć, dopiero wtedy, gdy już była potrzebna – bo już po porodzie – była całkiem niezłym źródłem strachu.
Wiadomo, że poród w pewnym momencie się zaczyna i trzeba pojechać do szpitala. Kiedy? Gdy zaczną się skurcze? Gdy odejdą wody? Gdy skurcze będą występować co... ile minut? Słyszymy jakieś porady od lekarza, staramy się zapamiętać, a potem przed oczami wyobraźni widzimy scenę jak z filmu, kiedy to dziecko rodzi się... w samochodzie, bo nie zdążyliśmy, tkwiąc w korku. Albo łapiąc „gumę”. I co potem wpisać w miejscu urodzenia? Markę samochodu? Świetnie, może będzie zniżka na zakup kolejnego modelu u tego samego producenta? A może nazwę ulicy? Oj, obawa, że nie zdążymy z moją żoną dojechać na czas do szpitala tak naprawdę do ostatniego momentu w mniejszym czy większym stopniu mi towarzyszyła.
Przyznaję – nie raz widziałem w komediach scenę, w której kobieta w czasie porodu obwinia o wszystkie swoje cierpienia męża. I przyznaję też, że przez długie lata mnie to bawiło, gdy tak wykrzykiwała pod jego adresem najrozmaitsze obelgi i przekleństwa. Albo – i nie wiem, co gorsze – obietnice, że nigdy już nie pozwoli się dotknąć. Gdy jednak i my mieliśmy się stać rodzicami, gdy zaczęliśmy się przygotowywać do porodu, nie wiedziałem, jak moja żona będzie reagowała, gdy „już się zacznie” i było to dla mnie źródłem obaw.
Wiadomo, że wszyscy lekarze zalecają, by mieć przygotowaną torbę do szpitala, którą zabierze się ze sobą. Właśnie – zabierze. Trzeba o tym pamiętać. Oczywiście, taka torba powinna leżeć gdzieś „na widoku”, jednak każdy z nas doskonale wie, że w stresie, gdy się spieszymy, bo „już się zaczęło” najzwyczajniej w świecie można... zapomnieć, prawda?
Ze stresem zresztą wiąże się jeszcze jedna obawa. Po co tak właściwie przyszły ojciec powinien towarzyszyć swojej partnerce lub żonie przy porodzie? Dla mnie najważniejszym powodem było niesienie wsparcia i pomoc. Chciałem być blisko mojej żony, by potrzymać za rękę, podać butelkę wody, dodać otuchy, czy wezwać lekarza. To było dla mnie oczywiste, to było moim najważniejszym zadaniem w czasie porodu. Ale czy byłem w pełni przygotowany do tego? Bałem się, bo nie wiedziałem, jak sam zareaguję w takiej sytuacji, kiedy już wszystko się zacznie i nie będzie powrotu. Obawiałem się, czy stanę na wysokości zadania i czy będę umiał pomóc.
Wiele razy miałem pobieraną krew. Wiele razy sam krew widziałem. Nie pamiętam pierwszego razu, ale pewnie był to rozbity nos mój, albo któregoś z podwórkowych kumpli. A może pierwsze zapamiętane pobranie krwi do badań? Nieważne. Samo pobranie krwi było – i jest – dla mnie po prostu... nieprzyjemnie z powodu ukłucia. I tyle. Nie przeszkadza mi widok krwi. Ale nie mogłem przecież obiecać sobie ani być pewnym, że nagle, widząc cały poród, po prostu nie „odpłynę” i to ja będę potrzebował pomocy lekarza. Gdzieś przez jakiś czas była jakaś myśl, bym samemu „dał sobie radę” i wytrzymał od początku do końca, dla mojej żony i mojego rodzącego się dziecka.
Właśnie. O to bałem się najbardziej. O to, by wszystko dobrze się skończyło. Wiedziałem, po wykonanych licznych badaniach, że zarówno moja żona jak i przyszłe dziecko mają się dobrze, że nie ma żadnych komplikacji. Ale przecież nigdy nic nie wiadomo. Zawsze mogła pojawić się jakaś nieprzewidziana sytuacja, jakiś problem, jakieś zagrożenie, które sprawiłoby, że... właśnie – że któryś z wielu „czarnych scenariuszy” w mojej głowie mógłby się stać prawdziwym. I tak naprawdę tego chyba bałem się wtedy najbardziej.
Teraz, z perspektywy niemal pięciu lat, wiem, że nie warto było się bać. Wszystko skończyło się dobrze. Ale zdaję sobie też sprawę, że to dobrze się pisze, gdy jest się już „po”. Gdy już mamy na rękach to kilku (nasto) minutowe dziecko, gdy patrzymy w oczy świeżo upieczonej matki, nie ma strachu, jest już tylko nieskończone szczęście. Zdaję sobie też jednak sprawę z innej rzeczy. Jeżeli kiedykolwiek będzie mi dane po raz kolejny towarzyszyć żonie w ciąży i porodzie, jestem pewny, że znów będę się bał. A Wy?
Zdjęcie: Fotolia
Prywatnie mąż, a od 2009 r. również ojciec. Urodził się w sierpniu 1982-ego. Żyje i pracuje dzieląc różne pasje. Z wykształcenia i zawodu pedagog i grafik, z zamiłowania pisarz-amator.
Wolne chwile spędza pisząc prozę na nieodłącznej komórce. Gdy nie pisze, czyta polską fantastykę, słucha muzyki albo spędza czas z synkiem na placu zabaw. Prowadzi również bloga: www.tataszymona.blogujacy.pl